Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/hotel.wolomin.pl.txt): failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/hydra17/ftp/hotel.wolomin.pl/paka.php on line 5
...

...

  • Julianda

...

17 January 2021 by Julianda

Urodzona jako druga. Bystra, piękna, odnosząca sukcesy. Amanda Montgomery Drummond. Ze swoimi małymi demonami... czy też demonkami. Tak, nadeszła kolej na najstarszą córkę. Na zdjęciu Amanda ubrana w strój do tenisa opierała się o wypolerowany błotnik małego sportowego samochodu. Wiśniowy triumph TR-6 rocznik 1976, jej duma i radość. Ojciec, zanim zginął przedwcześnie, zdążył jej podarować ten wóz. Uśmiechała się szeroko, oczy skryła za okularami słonecznymi, a mahoniowe włosy związała w koński ogon. Wysoka, wysportowana, utalentowana... dwa fakultety ukończone z wyróżnieniem i do wyboru kariera lekarza lub prawnika. Nie była wrażliwa z natury, jej celem było głównie zarabianie pieniędzy, więc wybrała prawo. No i bardzo dobrze. Byłaby okropnym lekarzem. - Nadszedł twój czas - wyszeptała Atropos do uśmiechającej się ze zdjęcia Amandy. - Czy rodzina się zdziwi? A może po prostu poczują ulgę? Jesteś suką, wiesz o tym. - Nić życia Amandy była już przycięta, gotowa i przyklejona w odpowiednim miejscu drzewa rodowego. To, co zaplanowała dla Amandy, na pewno przyciągnie uwagę rodziny. Zaczęła zbierać fotografie, ale w pośpiechu upuściła dwie na podłogę. Zafurkotały i upadły na kafelki. Dwie fotografie. Pierwsza - zdjęcie Caitlyn z dzieciństwa. Roześmiana dziewczynka huśta się na starej linie przywiązanej do potężnej gałęzi dębu, którego korona zwiesza się nad wodą. Drugie zdjęcie przedstawiało Bernedę - matkę. Ręce miała przyciśnięte do piersi, stała nad tortem urodzinowym z siedemdziesięcioma pięcioma jasno świecącymi świeczkami. Tuż za nią - Lucille, w cieniu, tak jak zawsze. Zawsze doglądająca, nigdy niedoglądana. Cóż, nadszedł czas, żeby pozwolić Lucille odejść. Matka będzie musiała spotkać się ze swoim przeznaczeniem. Odnalazła nić życia Bernedy... była idealnie przycięta. A co z Caitlyn? Atropos spojrzała na czerwono-czarną nić jej życia i westchnęła. Na razie oszczędzi Caitlyn. Ale tylko na razie. Nie na długo. Atropos jeszcze raz spojrzała na zdjęcie, na poszarpaną linę, której niczego niepodejrzewająca Caitlyn trzymała się tak kurczowo, jakby chodziło o jej życie. Cóż za zbieg okoliczności. Atropos dotknęła palcem nić życia Caitlyn... była tylko nieznacznie dłuższa od nici jej matki. Dziecko na zdjęciu zdawało się do niej uśmiechać. Głupia, głupia dziewczynka. Rozdział 13 Gdzie pani była tej nocy, kiedy zmarł pani mąż? Caitlyn machinalnie głaskała Oskara. Spodziewała się tego pytania, ale i tak wytrąciło ją z równowagi. Siedziała przy kuchennym stole, a naprzeciwko niej policjanci, Reed i Morrisette. - Przecież mówiłam już, że wyszłam z domu - wyjaśniła. Chyba jednak źle zrobiła, godząc się na tę rozmowę. Kiedy zadzwonił Reed i zapytał, czy może przyjść, nie protestowała. Teraz pomyślała, że może powinna była domagać się obecności adwokata. - Miałam się spotkać z siostrą na nadbrzeżu w barze The Swamp, ale coś ją zatrzymało i spędziłam tam wieczór sama. - Więc nie była pani tej nocy w domu swojego męża? 80 - To był kiedyś również mój dom - wyrwało się jej. Czuła, że ją podejrzewają. A dlaczego by nie? Czy nie jest zwykle tak, że zabójcą okazuje się ktoś z rodziny? - Proszę posłuchać - powiedziała. - Myślę, że powinnam zadzwonić do adwokata. Policjantka o nastroszonych włosach wzruszyła ramionami. - Skoro uważa pani, że potrzebuje adwokata... My tylko zadajemy pytania. Caitlyn przeszły ciarki. - Prawda jest taka, wydaje mi się, że już o tym wspominałam, że niezupełnie pamiętam, co robiłam tamtej nocy. - Dlaczego? Chciała opowiedzieć o swoich chwilowych utratach przytomności, zanikach pamięci, kłopotach z poczuciem czasu, ale bała się, że zabrzmi to podejrzanie. Rutynowani policjanci jej nie uwierzą. - Czasami zdarza mi się wypić zbyt dużo - odpowiedziała. - I tamtej nocy była pani tak pijana, że pani nie pamięta? - Myślę, że powinnam skontaktować się z adwokatem. - Zepchnęła Oskara z kolan i wstała. Czas to skończyć. Reed odsunął krzesło. - Skoro potrzebuje pani adwokata... - Niech pan mi powie, czy potrzebuję, detektywie. To pan zadaje tu pytania. - My tylko próbujemy dowiedzieć się, co się stało. - Reed wykrzywił usta w grymasie, który miał uchodzić za uśmiech. - W porządku. Ale w obecności mojego prawnika - powiedziała i podeszła do drzwi, Oskar pobiegł za nią, stukając pazurkami o podłogę. - Pani Bandeaux, czy widziała pani swojego męża w dniu jego śmierci? - zapytała detektyw Morrisette. Czy widziała? Boże, co miała im powiedzieć? Że nie jest pewna? - O pomocy sąsiad zauważył na podjeździe pani samochód. Albo inny, bardzo podobny. Zesztywniała. Serce zaczęło jej łomotać ze strachu. A więc była tam... - Na miejscu oprócz krwi Bandeaux znaleźliśmy też inną krew. - Inną? - Kolana się pod nią ugięły, a rany na nadgarstkach znów dały o sobie znać. - 0 Rh+. Będziemy robić badanie DNA, więc potrzebujemy również próbki pani krwi. - Myślicie, że zabiłam Josha. - Chcemy po prostu zawęzić krąg podejrzanych. - Reed patrzył na nią zimnymi oczami, a ta Morrisette była bardziej ponura niż zwykle. Nie bawili się w dobrego i złego policjanta. Karty na stół, droga pani. - Mój adwokat się z wami skontaktuje - powiedziała, gdy wychodzili. Zamknęła za nimi drzwi. Cała się trzęsła, pulsujący ból za okiem ciął mózg na kawałki. Ból taki jak ten, który zwykle poprzedzał chwilowe utraty świadomości siejące spustoszenie w jej pamięci. Po raz pierwszy zorientowała się, że miewa zaniki pamięci, gdy była dzieckiem. Dochodziła wtedy do zdrowia po ciężkiej infekcji zatok. Miała sześć czy siedem lat, ale do dziś pamiętała to uczucie zaskoczenia: ocknęła się nagle na szkolnym boisku, było już zupełnie ciemno. Kiedy wreszcie wróciła do domu, nie potrafiła wytłumaczyć przerażonej i rozgniewanej matce, co się stało. Nikt nie wiedział, dlaczego nie wsiadła po szkole do autobusu, nawet Griffin, który widział ją ostatni i który zaproponował, żeby drogę do domu, prawie pięć kilometrów, pokonali pieszo. Dziwne, że przypomniało jej się to właśnie teraz. Weszła po schodach, przeszła przez 81 sypialnię do łazienki i zauważyła odbarwienie na dywanie. Co się, do diabła, stało tej nocy, kiedy zginął Josh? Skąd ta krew w jej pokoju... i skąd krew jej grupy w domu Josha? To jeszcze nie dowód na to, że była w domu Josha. Mnóstwo ludzi ma grupę 0 Rh+. W tym większość członków jej rodziny. Jednak na nowo zdjął ją strach, przemożny i mroczny. Czy mogła... czy byłaby w stanie zabić męża? Nawet tak nie myśl! Przytrzymała się umywalki i poczekała, aż atak paniki minie. Opanuj się. Zrób coś! Zacznij działać, na litość boską! W szafce łazienkowej znalazła buteleczkę z proszkami od bólu głowy, wzięła dwie tabletki, poszła do gabinetu, usiadła przy biurku i podniosła słuchawkę telefonu. Potrzebowała adwokata, i to szybko. A co z alibi? Czy nie tego naprawdę potrzebujesz? - Och, zamknij się - warknęła. Usiadła na fotelu przy biurku i szybko przejrzała pocztę elektroniczną. Żadnej wiadomości od Kelly ani od nikogo innego. Zastanawiając się jak skontaktować się z Kelly, wykręciła numer do biura Amandy. Ale było już późno i nikogo nie zastała. - Świetnie - mruknęła i rzuciła słuchawkę. Gdzie, do diabła, podziewały się jej siostry, kiedy ich potrzebowała? Kelly wiecznie w rozjazdach, a Amanda prawie zawsze pochłonięta pracą. Cóż, tak czy inaczej, trzeba działać. Nie ma czasu do stracenia. Kto wie, jakiego asa kryje policja w rękawie. Kiedyś przez kilka lat Amanda pracowała w biurze prokuratora okręgowego, zanim doszła do wniosku, że mama płaca, długie godziny pracy i „kontakty z najmarniejszymi szumowinami, którym przypadkiem udało się wypłynąć na powierzchnię”, to nie dla niej. Bez trudu zmieniła działkę i zajęła się prawem cywilnym. Teraz tym samym szumowinom pomagała się rozwodzić. Powinna jednak znać jakiegoś dobrego adwokata w sprawach karnych. Caitlyn wykręciła numer do domu Amandy, odchyliła się na fotelu i czekała, przygotowana na kolejne połączenie z automatyczną sekretarką. - No, szybciej - ponagliła szeptem i usłyszała za sobą jakiś hałas. Zamarła. Przeszły ją ciarki, ale zebrała się na odwagę i odwróciła. To Oskar wszedł do pokoju. Odetchnęła z ulgą, ale w lustrze wiszącym na uchylonych drzwiach zobaczyła swoje odbicie. Wyglądała strasznie. Wyczerpana. Zaniedbana. Włosy miała potargane, cerę bladą i cienie pod oczami. - No, odbierz - wyszeptała, poklepując się ze zniecierpliwieniem po kolanie. Włączyła się automatyczna sekretarka i głos Amandy poprosił o zostawienie wiadomości po sygnale. Oskar wskoczył na jej kolana. - Amanda? Tu Caitlyn - powiedziała, niezadowolona, że musi rozmawiać z maszyną. Podrapała psa za uszami. - Potrzebuję twojej pomocy. W przeciwieństwie do mamy dobrze wiem, że nie jesteś obrońcą w sprawach karnych, ale mam nadzieję, że możesz mi kogoś polecić... Trzask. - Caitlyn? - głos Amandy brzmiał niespokojnie. - Jesteś tam jeszcze? Dopiero weszłam. Co się dzieje? Caitlyn odetchnęła z ulgą. - Właśnie była u mnie policja. - O rany. - No, niezła afera. Chcą ode mnie próbkę DNA. - Desperacko pragnęła ukryć ogarniający 82 ją strach. Mocno zacisnęła palce na słuchawce. - Myślą, że byłam tej nocy u Josha. Nie mówili zbyt wiele, ale zdaje mi się, że nie wierzą w samobójstwo. Uważają, że ktoś go zabił. Chociaż tego nie powiedzieli, dałabym głowę, że jestem główną podejrzaną i... i... potrzebuję prawnika, Boże, nic nie pamiętam i... - Caitlyn! Weź się w garść! - warknęła Amanda, a potem dodała łagodniej: - Przepraszam, ale śmiertelnie mnie przeraziłaś i nie bardzo rozumiem, o co chodzi. Weź kilka głębokich wdechów i zacznij jeszcze raz, dobrze? Od początku. Powiedz, co się dzieje. Zacznij od przyjazdu policji. Opowiedziała wszystko po kolei. Gdy przypomniała sobie zimny, przenikliwy wzrok detektywa Reeda i swoje mętne odpowiedzi, obezwładnił ją porażający strach. Ten sam, który towarzyszył jej, odkąd obudziła się w sypialni wymazanej krwią, tyle że teraz uderzył z całą siłą. Zadygotała. Boże, oskarżając śmierć Josha, a ona nawet nie pamięta, co robiła tej nocy. - Nie powiedzieli wprost, ale... jestem pewna, że mnie podejrzewają. - Przecież myśleli, że to samobójstwo? Podobno Josh zostawił list pożegnalny... chyba tak było? - Policji to jakoś nie przekonało... może myślą, że zabójca zostawił list... O Boże, sama nie wiem. - Może nie jest tak źle, jak nam się wydaje - zauważyła trzeźwo Amanda. - No to mnie pocieszyłaś, bo dla mnie wygląda to cholernie źle. - Wiem i skłamałabym, gdybym powiedziała, że na pewno nie jesteś podejrzana. Może i jesteś główną podejrzaną, ale na pewno nie jedyną. Prawdę mówiąc, nie wierzę w to, co powiedział Reed o zawężaniu kręgu podejrzanych. Myślę, że koncentrują się na tobie. - Przed chwilą powiedziałaś, że nie jest tak źle. - Musimy po prostu przypomnieć im, że są jeszcze inni podejrzani. Przygotuj swoją wersję wydarzeń i alibi. - Alibi? - zapytała z niedowierzaniem. - Chcesz, żebym kłamała? - Oczywiście, że nie. Nie dorzucajmy do możliwych oskarżeń jeszcze krzywoprzysięstwa. Znam kilku dobrych obrońców w sprawach kryminalnych, takich, których nie chciałam spotkać na swojej drodze, gdy pracowałam w biurze prokuratora okręgowego. Cenią się, ale są warci pieniędzy, jakich żądają. - Obrońcy w sprawach kryminalnych - powtórzyła Caitlyn, jeszcze nie dowierzając, że będzie musiała skorzystać z ich usług. Znów zerknęła w lustro i zobaczyła swoje odbicie - zmęczona, wyczerpana, śmiertelnie przerażona kobieta. - W porządku, podaj mi ich nazwiska. - John Ingersol. Jest fantastyczny. - Caitlyn zanotowała nazwisko na odwrocie koperty. - I Marvin Wilder. A jeśli wolałabyś kobietę, to Sondra Prentiss z Atlanty też jest świetna. Wszystko zależy od tego, czy będą mieli czas. Wiesz co? Ty nic nie rób, strzel sobie kielicha, może ci trochę ulży, a ja zadzwonię do nich jutro rano. I na razie nie rozmawiaj z policją, dobrze? - A jeśli tu wrócą? - Nie rozmawiaj z nimi. Powiedz, że nie będziesz odpowiadać na pytania bez adwokata. - Dobrze. - Poczuła się trochę lepiej. - Chcesz, żebym przyjechała dzisiaj do ciebie? - zapytała Amanda. - Ian wyjechał, miałam właśnie przejrzeć zeznania, ale mogę to zrobić później. - Dziękuję, ale nic mi nie będzie. 83 - Na pewno? A może pojedziesz do Oak Hill? Troy uważa, że powinnaś tam zostać, aż wszystko ucichnie, i to wcale nie jest zły pomysł. Zresztą, nawet jeśli nie dla ciebie, tak byłoby lepiej dla mamy. Przydałoby jej się towarzystwo. - Ma Hannah. Amanda prychnęła. - Wielka z niej pociecha! Mama nie ma Hannah - powiedziała z rozgoryczeniem. - Nikt jej nie ma. - Może po prostu nikt nikogo nie ma. - Pesymizm, Caitlyn, ponury pesymizm! O, drugi telefon, ktoś próbuje się dodzwonić, a ja czekam właśnie na wiadomość od Iana. Zadzwonię rano, jak już skontaktuję się z jakimś adwokatem. Do tego czasu unikaj policji. - Spróbuję. - Nie próbuj, tylko rób, co ci mówię! Nie musisz odpowiadać na ich pytania. Jeśli będziesz chciała z kimś porozmawiać, zadzwoń do mnie albo do tego psychologa, ale do nikogo w mundurze. Jasne? - Jasne. - Dobrze. A teraz spróbuj się uspokoić. O, tak. Pewnie. Caitlyn wiedziała, że jeszcze przez długi czas nie będzie mogła się uspokoić. - Ona kłamie. - Reed zmrużył oczy, patrząc przez przednią szybę samochodu. Był pewny, że Caitlyn Bandeaux coś ukrywa, coś, co dotyczy śmierci jej męża. - Tak. - Morrisette siedziała za kierownicą; z zawrotną prędkością, jak zawsze, gnała wąskimi cienistymi uliczkami na posterunek. - Odnalazłaś tę doktor Wade? - Jeszcze nie, ale jej gabinet został podnajęty innemu psychologowi, Adamowi Huntowi. - Więc Rebeka Wade już nie wróci? - Nie wiadomo. Nie w najbliższym czasie. Rozmawiałam z zarządcą budynku, taki neandertalczyk albo potomek Attyli. Oczywiście nie chciał mi nic powiedzieć, więc przycisnęłam go trochę, postraszyłam, że zajrzymy w jego akta i sprawdzimy, czy kontaktuje się z kuratorem nadzorującym jego zwolnienie warunkowe. Mimo to trzymał się swojej wersji, upierał się, że pani Wade nie zostawiła żadnego adresu. Skontaktowałam się też z firmą telekomunikacyjną. Wisi im za dwa miesiące, a do tej pory była idealną klientką i w terminie płaciła wszystkie rachunki. Zadzwoniłam też do firmy zajmującej się wynajmem domu. To samo. Nie zapłaciła czynszu za dwa miesiące. Nigdy wcześniej nie spóźniła się z zapłatą. Zwykle robiła to nawet z wyprzedzeniem. - Morrisette postukała palcami o kierownicę. - Kobieta z biura pośrednictwa nieruchomości powiedziała, że Rebeka Wade miała wyprowadzić się pierwszego czerwca, ale wyjechała wcześniej. Połowa jej rzeczy jest spakowana, połowa nie. - Więc co, do diabła, się z nią stało? - Właśnie. Musimy się dowiedzieć. Pojechałam do jej domu i rozmawiałem z sąsiadką. Jest zaniepokojona jej nieobecnością. - Czy zgłoszono zaginięcie? - Przecież nie wiadomo, czy zaginęła. - A co z jej krewnymi? - Sąsiadka mówi, że była samotna, chyba rozwiedziona. Prawdopodobnie ma ciotkę w 84 Kansas lub Wisconsin albo gdzieś na środkowym zachodzie. - Morrisette przejechała skrzyżowanie na żółtym świetle. - Sprawdzę to. Najwyraźniej pani psycholog jest bardzo skrytą osobą. Wiesz, mam pewną teorię na ich temat. - Ich? - No, psychologów. Wydaje mi się, że zajęli się psychologią, bo sami mieli ze sobą problemy. Reed uśmiechnął się szeroko. - Tak myślisz? - Oczywiście. - Sięgnęła po paczkę papierosów. - W biurze pośrednictwa nieruchomości powiedzieli też, że pani Wade wyjechała już kiedyś z miasta na sześć miesięcy, ale wtedy zapłaciła czynsz z góry. - Myślisz, że to może mieć coś wspólnego ze śmiercią Josha Bandeaux? - zapytał Reed. Byłby to dziwny zbieg okoliczności. Zniknięcie Rebeki Wade wiązałoby się ze sprawą, w której centrum znajdowała się Caitlyn Bandeaux. Ale przecież nie takie rzeczy się zdarzają. - Pewnie nie. - Zapaliła zapalniczkę. - Zapytałeś o nią, więc ci powiedziałam. W biurze nieruchomości dostałam numer ubezpieczenia społecznego Rebeki Wade, to powinno przyspieszyć poszukiwania. Włączyłam go już do bazy danych. - Świetnie. Jedźmy do baru The Swamp. Sprawdźmy, czy ktoś pamięta panią Bandeaux. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - zadrwiła Morrisette i popędziła w stronę nadbrzeża. - I tak powinno być. Caitlyn przeszył dojmujący chłód. Przemarzła do szpiku kości, choć letni upał przypiekał chodniki Savannah. Może powodem była wcześniejsza wizyta policji, może kolejny telefon od Nikki Gillette z „Sentinela”, cokolwiek to było, zmroziło ją przenikliwym zimnem. Może faktycznie powinna odpocząć? Nie było jeszcze ciemno, więc nie poszła do sypialni, tylko położyła się na kanapie. Naciągnęła na ramiona robiony na drutach wełniany pled i wydawało jej się, że w zawiłych splotach wciąż czuje perfumy babci. Babcia Evelyn bez przerwy machała drutami, dbając, aby ścieg był równy, i pilnując się, żeby nie pomylić wzoru; siedziała przed telewizorem, w którym oglądała wszystko jak leci, od muzycznego show Lawrence’a Welka po wieczorne wiadomości, dzięki czemu jej myśli nie mogły powędrować w zakazane rejony. Rząd prawych oczek, dwa rzędy lewych, a może na odwrót? Babcia próbowała nauczyć Caitlyn i Kelly robić na drutach, ale bliźniaczki były mało pojętne. Ostatnia lekcja odbyła się w domku łowieckim, w Boże Narodzenie... Caitlyn przeszły ciarki, podciągnęła koc pod szyję. Była dzieckiem. Miała pięć, może sześć lat. Ponieważ cały dzień bawiła się na dworze, jej kombinezon i rękawiczki suszyły się koło kominka. Nadchodziła noc, a ona miała spać w jednym pokoju z babcią. Zimną babcią. Babcią robiącą na drutach. Dziwną babcią. - Nie chcę tam spać - powiedziała matce. - Marudzisz. Kiedy tu przyjeżdżamy, ty i Kelly zawsze śpicie z babcią. - Dzisiaj nie będę - powiedziała cicho. Babcia przez cały dzień nie odzywała się i, machając drutami, wodziła wzrokiem za Caitlyn bawiącą się na dworze, a potem rozgrzewającą ręce przy kominku. - Nie wygłupiaj się. - Berneda nie chciała słuchać i obie, Caitlyn i Kelly, zostały 85 zapakowane do piętrowego łóżka stojącego w dużym pokoju. Babcia miała własne duże łóżko z ciemnymi kotarami. Gdy nie spała, patrzyła przez fałdy materiału, gdy spała, słychać było jej chrapanie. Jednak tej nocy babcia nie zasunęła kotar. Leżała wsparta o poduszki i udawała, że śpi, ale oczy miała półprzymknięte. Nie chrapała, nie odzywała się; ogień w kominku wygasł i zrobiło się ciemno. Caitlyn dobrze wiedziała, że babcia nie śpi, i sama starała się nie zasnąć, w końcu jednak zmorzył ją sen. A potem poczuła czyjąś dłoń na ramieniu i rękę obejmującą ją w pasie. Zaspana otworzyła jedno oko i zobaczyła babcię. Chciała coś powiedzieć, ale babcia przycisnęła kościsty palec do ust. - Nie obudź Kelly - powiedziała, a Caitlyn spojrzała na skotłowaną pościel siostry. Pokój oświetlało słabe światło księżyca i Caitlyn zobaczyła, że łóżko siostry jest puste. - Gdzie Kelly? - Ciii! Mówiłam, że masz być cicho. Bądź dobrą dziewczynką, Caitlyn - wyszeptała babcia, niosąc ją do swojego łóżka. - Babci jest zimno. - Rzuciła Caitlyn na łóżko, położyła się obok i zaciągnęła zasłony. Caitlyn zapłakała. - Kochanie, musisz być cicho. Nie wiesz, że jesteś ulubienicą babci? - Lodowata ręka odgarnęła jej włosy z twarzy. Lodowate usta pocałowały ją w czoło. - O tak, przysuń się bliżej. Ogrzejesz starą babcię... Teraz, prawie trzydzieści lat później, zatrzęsła się i odrzuciła babciny koc. Wstrętna stara kobieta z zimnymi oczami, zimnymi dłońmi i ciemnymi, zimnymi sekretami. - Tak, pamiętam tę kobietę. - Barman przyglądał się czarno-białej fotografii Caitlyn Bandeaux. Był krzepkim mężczyzną, miał na sobie koszulkę polo i luźne spodnie, w uchu błyszczał mu kolczyk, a siwiejący kucyk nie był w stanie odciągnąć uwagi od początków łysiny. Było wczesne popołudnie. Do tej szczęśliwej godziny, kiedy drinki sprzedawane są po niższych cenach, pozostało jeszcze piętnaście minut. Bar The Swamp świecił pustkami, jeśli nie liczyć wypchanych aligatorów, czapli, sztucznych żab i sumów zawieszonych u sufitu. Nad kontuarem wisiał kajak z wiosłami. Na ścianach kurzyły się kołowrotki wędkarskie i kapoki. W kącie za perkusją upchnięte były pulpity na nuty, wzmacniacze, kable, mikrofony i stołki. Przy automatach do gry dwóch stałych klientów sączyło piwo, a korytarzem prowadzącym do pozostałych sal i tylnego wyjścia przebiegał dzieciak, który nie wyglądał na dwadzieścia jeden lat. - Zapamiętałem ją, bo zamówiła dwa drinki naraz. Dwa różne, inaczej niż większość ludzi. Zaniosła je do tego stolika. - Wskazał na kanapę z przepikowanej czarnej skóry otoczoną lustrami, chwycił za ścierkę i przetarł blat. - Wydaje mi się, że zamówiła cosmopolitana i... martini. Tak. Usiadła tam i czekała na kogoś... tak mi się wydaje, że czekała na kogoś... siedziała tam, piła, paliła, spoglądała na drzwi lub w lustro... potem zrobiło się tłoczno i przestałem jej się przyglądać. Wyszła po jakimś czasie. Reed spojrzał na stolik. - Pamięta pan, o której godzinie przyjechała? Barman skrzywił się. Zaczął mocniej polerować dzwonek na kontuarze. 86 - Niech pomyślę. Chyba po tym, jak przyjechał zespół, czyli po dziewiątej... może nawet już po kilku piosenkach... nie jestem pewien. Tak jak powiedziałem, zrobiło się tłoczno, ale wydaje mi się, że siedziała jeszcze przez chwilę. Nie jestem pewien jak długo... Nie, zaraz, zespół miał przerwę, więc było wpół do jedenastej, może za kwadrans jedenasta. - Czy z kimś rozmawiała? - Nie wiem. Ładna z niej babka. Myślę, że ktoś mógł mieć ochotę ją poderwać, ale przecież nie śledzę takich rzeczy. Pamiętam tylko, że kilka razy spojrzałem w jej kierunku i zobaczyłem jej odbicie w lustrze. Paliła papierosa. Więcej nic nie wiem. Tej nocy był tu straszny kocioł. Jak zawsze w piątek wieczorem. - Jeśli coś jeszcze pan sobie przypomni, proszę do mnie zadzwonić. - Reed wręczył barmanowi wizytówkę. Potem razem z Morrisette wyszedł z baru na zalane słońcem wąskie uliczki. - Więc była tutaj. - Morrisette otworzyła drzwi samochodu. - Przez jakiś czas. - Ale zdążyłaby go zabić i wrócić. - Na to wygląda. - Usiadła za kierownicą, Reed zapiął pasy. - Dom Bandeaux jest niedaleko. Sprawdźmy, ile czasu potrzeba, by tam dojechać - zaproponował Reed. - I nie spiesz się zbytnio. Caitlyn Bandeaux wypiła dwa drinki i pewnie była na tyle rozsądna, żeby nie narażać się policji. Raczej nie chciała zwracać na siebie uwagi, więc zakładam, że przestrzegała ograniczeń prędkości. Potem wypiła z mężem jeszcze kieliszek lub dwa, żeby go oszołomić. - Albo wywołać wstrząs anafilaktyczny. Potem odurzyła go narkotykiem, pocięła nadgarstki i popędziła z powrotem do baru, aby zapewnić sobie alibi. - Tak... - Reed nie był przekonany. Morrisette ruszyła. Jakoś udało jej się nie przekraczać dozwolonej prędkości i nie przejeżdżać na żółtym świetle. - Ale jeśli chciała wykorzystać to alibi, to dlaczego przyznała się, że nic nie pamięta? - Asekuruje się na wypadek, gdybyśmy odkryli, że czas się nie zgadza, i obalili jej alibi. - Morrisette prowadziła jak na niedzielnej przejażdżce. Do domu Bandeaux w starej dzielnicy miasta dotarli w niecałe dwadzieścia minut. - Nocą ruch na pewno był mniejszy. Mogła zdążyć w piętnaście. - Morrisette zaparkowała na podjeździe, a Reed zauważył żółtą taśmę policyjną wciąż przymocowaną do żelaznego ogrodzenia. Wisiała luźno, w jednym miejscu była naderwana, wkrótce pewnie ją zdejmą. W przeciwieństwie do pętli, która zaciska się na długiej szyi pani Bandeaux. A z każdym jej kłamstwem zaciska się coraz mocniej. - I co o tym sądzisz? - zapytała Morrisette. - Skoro nie była z nami zupełnie szczera, myślę, że pora zdobyć zezwolenie na pobranie od pani Bandeaux próbki krwi. - Też tak myślę. A przy okazji poprosimy o nakaz przeszukania domu. Jeśli będziemy mieli szczęście, może uda nam się znaleźć narzędzie zbrodni. Adam oparł się o podniszczoną poręcz werandy i zamieszał drinka. Z domu, który wynajął, miał widok na plac Waszyngtona. Zmierzchało już, światło dnia przygasało z każdą sekundą. Ruch był nieduży, w dole przetoczyło się zaledwie kilka samochodów, nadciągała noc. Czuł się podle. Okłamywanie Caitlyn kosztowało go więcej, niż się spodziewał. Powinien wyznać jej wszystko. Pociągnął duży łyk. Wiedział, dlaczego dręczą go wyrzuty sumienia. Podobała mu się. To było głupie. Mógł stracić licencję, 87 gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli. Musiał być ostrożny. To dlatego, że od dawna nie miał kobiety. Nie. To tylko połowa prawdy. Dawno nie spotkał kobiety, która by go pociągała. To pewnie z powodu byłej żony. Czy kiedykolwiek o niej zapomniał? Może wreszcie teraz się uda. Przynajmniej znalazł kogoś, o kim mógł fantazjować. Tyle tylko, że ona jest twoją pacjentką. - Do diabła - mruknął. Pod drzewami spacerowała jakaś para, na ławce siedział wychudzony mężczyzna z laską, w zabawnie przekrzywionym kapeluszu. Dwie wiewiórki tańczyły na drzewie, śmigały wśród gałęzi, szeleszcząc liśćmi. Co powiedziała Rebeka, gdy dzwonił do niej ostatni raz? - To prawdziwy przełom, nie uwierzysz. To jest to, Adamie. Pamiętasz, chciałam napisać książkę o tym przypadku? Wreszcie mam materiał. Wezmę kilka miesięcy wolnego na uporządkowanie notatek i jeśli pacjentka się zgodzi, napiszę tę książkę. Będziesz zazdrosny! Śmiała się niemal zalotnie i poczuł, że może istnieje jeszcze jakaś szansa na ocalenie ich związku. Od bardzo dawna nie słyszał w jej głosie radości. Zastanawiał się, ile w tym było jego winy. Brakowało mu jej wesołego przekomarzania się. Dzwonił jeszcze w nadziei, że znów usłyszy ten odmłodzony, pełen zapału głos. Nie usłyszał. Nie oddzwoniła, a kiedy wreszcie przyjechał, okazało się, że zniknęła bez śladu, zostawiając niezapłacone rachunki. A potem spotkał Caitlyn Bandeaux. Piękna, seksowna, niedawno owdowiała. Lód w szklance zastukał cicho. Dzwoniła dzisiaj, wydawało mu się, że jest zdenerwowana, chciała się umówić na jutro. Zgodził się. I nie mógł się doczekać tego spotkania. Więc znów zagrasz rolę psychologa? Wykrzywił usta, sumienie nie dawało mu spokoju. Powinien zakończyć już te podchody; powinien po prostu pójść na policję. Ale nie mógł. Jeszcze nie teraz. Jeszcze raz spróbuje działać na własną rękę, obiecał to sobie. I urok Caitlyn Bandeaux mu w tym nie przeszkodzi. Był pewien, że czar, jaki na niego rzuciła, mógł mieć zgubne skutki. Powinien coś postanowić. Niestety wiedział, że cokolwiek postanowi, będzie tego żałował. Pociągnął kolejny duży łyk starej whisky. Czy mu się to podobało, czy nie, znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Teraz mogło być już tylko gorzej. Rozdział 14 Chłodna woda spłukiwała z jej ciała brud, dym, pot i grzech. Sugar stała w strumieniu wody z zamkniętymi oczami. W głowie pobrzmiewała jej głośna muzyka, której musiała słuchać przez trzy godziny, mięśnie bolały ją od tańca i wygibasów przy tej cholernej rurze. Boże, jaką czuła ulgę, gdy kończyła się noc. Gdyby nie pieniądze, rzuciłaby to. Dickie Ray miał czelność sugerować, że Sugar lubi 88 tańczyć nago, że podniecają ją pożądliwe spojrzenia, gwizdy i krzyki tłumu facetów, ale się mylił. Robiła to tylko dla pieniędzy. W żadnym innym miejscu w tym mieście nie zarobiłaby tyle co w klubie. Ale ten prostak nie rozumiał. On w ogóle niewiele rozumiał. Jasne, nęciła go forsa, ale spodziewał się, że sama zapuka mu do drzwi. Dziwne, że Sugar jeszcze go tolerowała. Należał do rodziny. Wiadomo, więzy krwi i te sprawy. Takie tam pieprzenie. Wtarła we włosy szampon, umyła twarz, ramiona i plecy. Potem nalała na dłoń żelu o zapachu fiołków i zaczęła starannie masować piersi i brzuch. Choć nie podniecało jej obnażanie się przed anonimowymi facetami w klubie, lubiła pokazywać swoje wklęsłości i wypukłości, a szczególnie biust, jednemu wybranemu mężczyźnie... temu, który obiecał przyjść dzisiaj. Myśl o spotkaniu z kochankiem podniecała ją. Drżała na samo wspomnienie. Nie myślała, że ten związek ma jakąś przyszłość. Ale przecież nie wiesz, jak to się skończy. Dlaczego nie miałabyś sobie trochę pomarzyć? Czuła się seksowna, nieprzyzwoita i trochę zła, lubiła się tak czuć. Ten nowy kochanek bardzo ją podbudowywał, nabierała przy nim pewności siebie. Cała śmietanka towarzyska Savannah niech się pocałuje gdzieś. Miasto uchodziło za przyrodnią siostrę Atlanty - wyniosłej damy w przybrudzonej sukni sprzed wojny secesyjnej. Jeśli to prawda, Sugar Biscayne wcale nie miała ochoty na wizytę w Atlancie. W Savannah snobizmu było aż nadto. Ale ona się wreszcie odegra na tych nadętych bufonach. Zakręciła prysznic, wytarła się i wmasowała we włosy perfumowaną piankę. Wklepała żel i balsam do ciała, włożyła czarne stringi, luźno upięła włosy, pozwalając, by jeden niesforny wilgotny kosmyk opadł na ramię. Trochę różu na sutki, pociągnięcie rzęs tuszem, błyszczyk - lubił, gdy wyglądała młodo, niewinnie i podniecająco. Chciał, żeby odgrywała rolę kuszącej dziewicy, niewinnej dziewczyny, która pragnęła właśnie jego... Marzenie każdego faceta! Ale dla niego była gotowa na wszystko. Jesteś niewolnicą jego miłości, a on cię zwodzi. Zignorowała wewnętrzny głos, bo właśnie usłyszała za oknem rasowy warkot silnika i zgrzyt opon na żwirze. Uszczypnęła się jeszcze w sutki, żeby nabiegły krwią, nałożyła biały, krótki, ledwie przykrywający tyłek szlafrok, który dostała od niego w prezencie. Ścianę zalały światła reflektorów, wybiegła z sypialni i przeszła krótkim korytarzem, zatrzymując się na chwilę pod drzwiami do pokoju Cricket. Były uchylone, Sugar otworzyła je szerzej i zobaczyła skotłowane łóżko, porozstawiane wszędzie szklanki i talerzyki, rzucone byle gdzie ciuchy, walające się na dywanie buty, pokruszone chipsy. Chlew. Niech Cricket lepiej posprząta u siebie i w ogóle uważa na to, co robi, jeśli nie chce stąd wylecieć. To Sugar płaci rachunki, więc to ona ustala zasady. Młodsza siostra mogłaby, do cholery, ich przestrzegać. Niedoczekanie, żeby Sugar po niej sprzątała. Cricket jest wystarczająco dorosła - na Boga, ma prawie dwadzieścia cztery lata! Sugar zastanawiała się, czy siostra w ogóle się dzisiaj pojawi. Już prawie trzecia nad ranem. Zamknęła drzwi do pokoju Cricket. Reszta domu lśniła czystością. Z wyjątkiem sfatygowanej kanapy noszącej ślady pazurów kota Cricket i dwóch plam, którym nie dał rady żaden detergent i żadne szorowanie, przyczepa była czysta, tylko trochę zniszczona. Mruczenie silnika ucichło. Caesarina warczała gardłowo. - Przestań! - rozkazała Sugar. - Bądź grzeczna - ostrzegła i otworzyła drzwi. Był już na 89 schodach, jego ręce niecierpliwie i poufale wsunęły się pod szlafrok i objęły ją w talii. - Ładnie pachniesz - wymruczał, przyciskając usta do jej karku, rękami objął jej pośladki i przyciągnął ją mocno do siebie. Poczuła jego nabrzmiały członek, podnieciło ją to, a pożądanie rozpaliło krew. Dobrze. O, jak dobrze. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała. Jęknął cicho, popchnął ją do środka i kopnął drzwi. Powoli przesunął palcami w górę i ujął w dłonie jej piersi. - Kochaj się ze mną - mruczał, kąsając ją w ucho. - Nie chcesz najpierw się napić? - Później. - Więc chodźmy do sypialni... - Po prostu kochaj się ze mną. - To był rozkaz. Położył jej ręce na głowie i popchnął na podłogę, tak że klęczała przed nim. - Tak maleńka, to jest to, czego tatuś potrzebuje. To i jeszcze dużo więcej, pomyślała trochę rozczarowana, gdy skierował biodra w jej stronę. Wiedziała jednak, że rozczarowanie zaraz minie. To była część ich rytuału. Najpierw obsługiwała go jak jakaś dziwka, potem dostawała klapsy, ale w końcu zawsze i niezawodnie przemieniał się w wyuzdanego kochanka, który zaspokajał każde jej pragnienie. Jeśli najpierw jego zostały zaspokojone. Powtarzała sobie, że naprawdę nie ma co narzekać. Traktował ją lepiej niż mężczyźni, których znała do tej pory. Spojrzała w górę na jego przystojną twarz. Gdy ich oczy spotkały się, posłała mu niegrzeczny uśmiech, oblizała usta i powoli, powoli, przesuwając paznokciami po metalowych ząbkach, rozsunęła rozporek. Atropos stała ukryta w cieniu. Wciąż panowała noc, ale na wschodzie czyhał już świt. Niedługo szare światło zakradnie się między suche chwasty i splątane gałęzie, które służyły jej za kryjówkę. Samochód zostawiła ponad pół kilometra stąd. Patrzy. Czeka. Wsłuchuje się w dzikie, zwierzęce odgłosy i jęki dochodzące z przyczepy. Wykrzywia usta z obrzydzeniem. Jak skończy się to całe pieprzenie, będzie musiała zapalić papierosa. Spojrzała na zegarek. Prawie piąta nad ranem, a kochanek Sugar Biscayne wciąż tam jest, wciąż to robi. Oboje są siebie warci. Sukinsyn zakradał się nocą do tej żałosnej blaszanej puszki i pieprzył się z tą nędzną dziwką. Odgłosy parzenia się ucichły i kilka minut później drzwi przyczepy się otworzyły. Sylwetki kochanków były oświetlone od tyłu jaskrawym światłem żarówek migających na niebiesko. On miał wymięty garnitur, z tyłu ze spodni wyszła mu koszula; Sugar stała boso, skąpy szlafrok nie skrywał dobrze tego, co tak dumnie prezentowała w klubie Pussies In Booties; włosy miała zmierzwione... żałosna cipa. Nędzna dziwka, która za kilka wszawych dolców wystawia na pokaz swoje błyszczące od potu ciało. Była kobietą najpodlejszego gatunku. A jej kochanek świetnie do niej pasował. Bo też był mężczyzną najpodlejszego gatunku. Dał się złapać w pułapkę seksu i pożądania, wpadł w nią na całego. Pocałował kochankę na pożegnanie, ścisnął jej tyłek i popędził do swojego drogiego samochodu i do swojego drugiego życia. Co powie żonie? 90 Jaką poda wymówkę? Jak ukryje zapach seksu, alkoholu i innej kobiety? Skurwiel, zanim wróci do domu, zatrzyma się pewnie w motelu, ogoli, weźmie prysznic i obmyśli jakieś kłamstwa. Zresztą niewykluczone, że żona już wie. Może tylko nie chce spojrzeć prawdzie w oczy, nie dopuszcza myśli, że mąż zrobił skok w bok. Dwa snopy światła zalały zarośla i Atropos zamarła z bijącym sercem. Ale on jej nie widział, uciekał w pośpiechu. Zawarczał silnik i luksusowy samochód ruszył z kopyta, mężczyzna zacisnął dłonie na kierownicy, cofnął pośpiesznie i zazgrzytał kołami na żwirze. Sugar stała w drzwiach w rozchylonym szlafroku, z resztkami szminki na ustach. Uniosła rękę i zastygła w daremnym oczekiwaniu na jakiś gest z jego strony. Może pośle jej całusa? Żałosna, niedopieszczona cipa. Nie wiedziała, że jego już tu nie ma, że właśnie obmyśla alibi, gotów natychmiast zmyć z siebie najmniejszy ślad jej zapachu i dotyku. Cała ta scena przyprawiła Atropos o mdłości. Ale niedługo to się skończy. Dni i miłosne noce Sugar są już policzone. Atropos sięgnęła do kieszeni i poczuła nić - życie Sugar jest odmierzone i wkrótce zostanie przecięte. To tylko kwestia dni. Atropos, zadowolona z siebie, już chciała wracać do samochodu, kiedy usłyszała głos Sugar. - Chcesz wyjść? Atropos przeszły po plecach ciarki. - No, chodź... - Sugar otworzyła szerzej drzwi i z przyczepy wyskoczył pies. Ogromna bestia o mocnym karku i potężnej piersi. Cholera! Atropos zamarła. Pies uniósł nos i zaczął węszyć. Wstrzymała oddech. Pies zawarczał. Gapił się w jej stronę. O, nie, tego nie było w planie. Atropos sięgnęła powoli do kieszeni i zacisnęła palce na nożyczkach chirurgicznych. - Caesarina! Szybko! Wysikaj się i chodź! - Sugar stała niecierpliwie w drzwiach, przytrzymując ręką poły szlafroka. Bestia spojrzała na Sugar, pochyliła głowę, znów warknęła i ruszyła w stronę krzaków. - Caesarina, stój! Serce uciekło Atropos w pięty. Niedobrze... Cała spocona znów sięgnęła do kieszeni. Znalazła komórkę i wcisnęła klawisz z zaprogramowanym numerem. Pies był coraz bliżej, szczerzył białe zębiska i gapił się błyszczącymi ślepiami prosto w krzaki. - Na miłość boską, chodź! - wołała Sugar, wpatrując się w zarośla, które zaczynał rozjaśniać świt. Niedługo Atropos straci swoją kryjówkę. - Coś ty tam znalazła? Szybciej, szybciej. Dzwoń, cholera. - Caesarina? W przyczepie głośno zadzwonił telefon. - Kto, do diabła...? - zapytała Sugar i weszła do środka, a Atropos zaczęła się powoli cofać. Wyszła z krzaków, zeszła po łagodnym pagórku i przeskoczyła przez ogrodzenie, aby dostać się do swojego samochodu. Przez cały czas nie spuszczała z oczu zbliżającego się psa. Wrzuciła telefon do kieszeni i zaczęła w niej grzebać... na pewno tu jest... przecież nie zapomniała... - Halo? - usłyszała w telefonie głos Sugar. Atropos cofała się coraz szybciej, pies zaczął biec. Już ją doganiał. - Halo? Kto mówi? - Sugar powtarzała pytająco imię swojego kochanka. Głupia! Atropos 91 skierowała nożyczki w stronę kundla, drugą ręką namacała wreszcie gaz łzawiący. Pies rzucił się z rozdziawioną paszczą. Zęby miał jak ostrza. Atropos nacisnęła przycisk pojemnika z gazem. - Halo? Kto to? Halo? Halo?! - wściekała się Sugar, jej przytłumiony głos dochodził z kieszeni Atropos. Gaz trysnął psu prosto w oczy. - Giń, suko! - Atropos rzuciła się do ataku. Dźgnęła nożyczkami jak sztyletem. Śmiertelna broń zagłębiła się w szyi zwierzęcia. Raz. Drugi. Caesarina zawyła i wycofała się. - Co się dzieje? - krzyknęła Sugar. Pies, skomląc i brocząc krwią, zawrócił, a Atropos pobiegła do samochodu. - Caesarina? O, Boże... co się stało? - Głos Sugar był pełen troski i niepokoju. - Poszarpałaś się z oposem? Jezu, ty krwawisz! O, Boże... muszę cię zabrać do weterynarza! Tak jakby to miało pomóc. Gdy pierwsze promienie świtu rozlały się po polach, Atropos wspięła się na ostatni pagórek i zobaczyła swój samochód. Udało się jej. Pies pewnie nie żył, no i dobrze. Da to tej suce Biscayne do myślenia. Caitlyn zebrała się na odwagę i zastukała lekko do drzwi gabinetu Adama. To konieczne, powtarzała sobie, musisz omówić pewne sprawy. Przyszła tu, bo potrzebowała pomocy, a nie dlatego, że Adam Hunt wydał jej się przystojnym, interesującym facetem. - Proszę! Weszła do środka i zobaczyła, że biurko jest odsunięte, a Adam klęczy na podłodze. Uśmiechnął się jak dzieciak przyłapany z rękaw słoju z ciasteczkami. - Przepraszam. - Wstał i otrzepał spodnie. - Coś się stało z komputerem. Myślałem, że może rozłączyła się listwa zasilająca. Niestety to coś innego. - Przesunął biurko z powrotem. Caitlyn spojrzała na jego pośladki. Ładne. Napięte. Cholera, o czym ona myśli? - Zanim zaczniemy, napijesz się czegoś? - Machnął energicznie w stronę stolika z dzbankiem. - Kawy, jeśli masz. Może być rozpuszczalna. - Świetnie. Po kilku sekundach siedziała w rogu kanapy, ściskając ciepły kubek. Adam założył okulary i odchylił się w fotelu, oparł notatnik na kolanie. - Zadzwoniłam do ciebie, bo mam złe sny. - Podmuchała na kawę, starając się nie patrzeć na niego. Ale i tak zauważyła wysokie czoło, proste czarne włosy, badawcze spojrzenie ciemnych oczu. Czekał. Pstryknął długopisem. - Czasami powracają te same. Czasami pojawiają się nowe, ale zawsze są przerażające, koszmarne. - Wzdrygnęła się. - Potworne. Wykańczają mnie. - Jak często je miewasz? Co noc? - Zaczął notować. - Prawie. Czasami budzę się w środku snu, zlana potem, zupełnie zdezorientowana. Czasami śnię cały sen do końca i rano mam tylko takie niejasne wrażenie, że coś mi się śniło. A potem w ciągu dnia koszmar powraca i dręczy mnie. - Uśmiechnęła się blado. - Zawsze pojawia się w nich ktoś z mojej rodziny... jakaś walka między życiem a śmiercią i... zawsze wiem, że wydarzy się coś złego. Próbuję pomóc, ale nigdy mi się nie udaje. 92 Czasami mam tyle lat, co teraz, czasami jestem małą dziewczynką. Ostatnim razem śnił mi się Charles. - Twój starszy brat? - Tak. - On nie żyje, prawda? - Zmarszczył brwi. - Tak. Śni mi się dzień, w którym zmarł. To ja go znalazłam. - Łyknęła trochę kawy i starała się zapanować nad głosem i emocjami. - Taki straszny wypadek! - Przeszedł ją dreszcz. Opowiedziała Adamowi wszystko, co pamiętała. O tym, jak zgubiła się, biegając po lesie z Griffinem i Kelly, o tym, jak znalazła umierającego Charlesa i jak wyrwała tę okropną strzałę z jego piersi. - Chyba nie należało jej ruszać. Byłam tylko dzieckiem i nie miałam pojęcia, czym to grozi, ale Griffin, mój przyjaciel, który przybiegł za mną, powiedział, żebym jej nie wyciągała. Nie posłuchałam go. Myślałam, że uratuję Charlesowi życie. - Głos jej się załamał, wzięła więc głęboki wdech. To było dawno. Dawno temu. Musi wreszcie sobie z tym poradzić. - W każdym razie - powiedziała ze wzrokiem wbitym w podłogę - mój brat umarł. Lekarz zapewniał matkę i mnie, że Charles i tak by nie przeżył, ale myślę... to znaczy zastanawiam się... - Westchnęła i potrząsnęła głową. - Myślę, że doktor Fellers mógł tak powiedzieć, żeby mnie chronić. - Dlaczego miałby to robić? - Bo miałam wtedy tylko dziewięć lat i... i zawsze czułam się za wszystko odpowiedzialna... ale może to część klątwy Montgomerych. Adam robił notatki. Spojrzał znad okularów. - Klątwy? Zarumieniła się. Nie miała zamiaru o tym wspominać. - To pewnie tylko... takie gadanie. Przesądy. Ale słyszałam o niej od zawsze. Lucille - pokojówka mojej mamy i nasza niania - przysięga, że to prawda. Ale Lucille wierzy w duchy. - A ty nie? Caitlyn wzruszyła ramionami. - Nie wierzę i każdemu, kto o to zapyta, przysięgnę, że nie, ale... czasami... sama nie wiem. To tak samo jak z Bogiem. - Oparła się o miękką skórę kanapy i przymknęła oczy. - Tak nie powinno być. To znaczy, chcę wierzyć w Boga, ale nie jestem pewna, czy naprawdę wierzę. Niekoniecznie chcę wierzyć, że wokół nas spacerują sobie duchy, które nie zdecydowały się jeszcze stąd odejść, ale czasami myślę... to znaczy czuję, że nie jestem sama. - Wydaje ci się, że czujesz czyjąś obecność? - Tak - wyszeptała, kiwając głową. - Tak mi się właśnie wydaje. - Zaśmiała się krótko. - Wiesz, dla mnie samej to brzmi niedorzecznie. Duża część mojej rodziny sądzi, że tracę kontakt z rzeczywistością, porównują mnie do mojej babki... - Urwała, gdy przed oczami stanął jej obraz babci, tak jak ją widziała ostatni raz - woskowa twarz i niewidzące oczy. Dostała gęsiej skórki i wciągnęła mocno powietrze. Adam przyjrzał się jej badawczo. - Dobrze się czujesz? - Tak... nie... to znaczy myślę, że nie byłoby mnie tutaj, gdybym się dobrze czuła. - Spojrzała mu prosto w oczy i dodała: - Jesteś moim terapeutą. - Więc wróćmy do klątwy Montgomerych. 93 - A, tak. - Postawiła kawę na stole, wstała i podeszła do okna. Na niebie kłębiły się chmury, zanosiło się na deszcz. Niebo było tak złowieszcze i ciemne, jak ta diabelna klątwa rodzinna. Na werandzie domu po drugiej stronie ulicy kobieta w ogromnym kapeluszu sypała nasiona do karmników dla ptaków. - Tak, klątwa. - Caitlyn zawahała się. Czuła, że to nie w porządku zdradzać tajemnice rodzinne. Raz już wyznała wszystko doktor Wade i wtedy też miała skrupuły. Machinalnie potarła nadgarstki. Nacięcia zaczynały się goić. Tylko skąd one się u diabła wzięły? Niektórzy sami się okaleczają, zadają sobie ból, ale z pewnością - o Boże, proszę - z pewnością nie ona. - Moją rodzinę prześladują choroby psychiczne... no więc... mówię ci o tym, ale myślę, że i tak już wiesz. Uśmiechnął się lekko. - Opowiedz mi o tym. - Nie wiem, ilu pokoleń wstecz to sięga, ale babka Evelyn cierpiała na coś w rodzaju... nazwijmy to demencji. Jej choroba nigdy nie została zdiagnozowana, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. A nawet jeśli, rodzina skrzętnie skrywała tajemnicę. Bo moja rodzina jest z tych, co trzymają trupy w szafie. - Spojrzała przez ramię i uniosła brwi. - Biedna szafa, chyba jest już całkiem pełna. Montgomery powinni wynająć kolejną, a jeszcze lepiej jakiś magazyn lub strych. W każdym razie babka i dziadek Benedict mieli dwoje dzieci, Camerona - to mój ojciec, i Alice Ann. Z Alice Ann, jak to rodzina ładnie ujmuje, „zawsze coś było nie w porządku”. Nie wiem, dziś pewnie nazwano by to zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym czy jakoś tak. Nie pamiętam jej, bo zamknęli ją w za-kładzie. Evelyn... - To twoja babcia, tak? - Tak, babcia. - Ścierpła jej skóra, jak zawsze na myśl o babce. - Ona też była szalona, jeszcze zanim pojawiły się objawy demencji. Ale może to dlatego, że musiała żyć z moim dziadkiem, który... No cóż, był kobieciarzem. Mało powiedziane! Nie było drugiego takiego. - Patrzyła przez okno na pierwsze krople deszczu uderzające o szyby. Ile to razy w dzieciństwie słuchała konspiracyjnych szeptów starszego rodzeństwa lub Lucille i Bernedy. - Nazywał się Benedict Montgomery, to on stworzył Montgomery Bank and Trust. Miał długoletni romans ze swoją sekretarką. Mary Lou Chaney. Ona zaszła w ciążę i urodziła nieślubne dziecko, w tamtych czasach był to wielki skandal. A w dodatku, zamiast zniknąć po cichu w jakimś domu dla samotnych matek, mieszkała sobie spokojnie tuż za miastem. Córkę nazwała Copper Montgomery Chaney. Stało się to na wiele lat przed moim narodzeniem, ale nie wątpię, że babcia była zdruzgotana. Z tego, co mówi rodzina, wtedy właśnie zaczęły się problemy. - Wierzysz w to? - Sama nie wiem. Odkąd pamiętam babcia zawsze była... dziwna. Zgorzkniała. - Wyjrzała przez okno. Na parapecie schroniły się przed burzą gołębie. Deszcz łomotał w okna, kobieta, która krzątała się na tarasie po drugiej stronie ulicy, zniknęła w swoim mieszkaniu. - Skandal nie zakończył się w momencie narodzin Copper. Rodzina mówi, że wyrosła ona na twardą i nieokiełznaną kobietę i wyszła za faceta, który nazywał się Earl Dean Biscayne. Mieli trójkę dzieci. Te dzieci są chyba moimi kuzynami, ale nie wiadomo na pewno. Copper zginęła kilka lat temu w pożarze w swoim domu. - Dlaczego nie wiadomo, czy jej dzieci są twoimi kuzynami? Boże, to było trudne. Patrzyła na kroplę deszczu ściekającą po szybie. 94 - Chyba powinnam zmienić zeznania. Wszyscy jesteśmy pewni, że oni są naszymi kuzynami. A może nawet kimś więcej. - Odwróciła się, przekonana, że dostrzeże w jego oczach potępienie lub cień obrzydzenia albo przynajmniej surowy osąd, ale nie, nie zmienił wyrazu twarzy. - Widzisz, mój ojciec poszedł w ślady swojego ojca. Poznał Copper przez Benedicta, który kochał Mary Lou aż do jej śmierci, i mój ojciec, który był już żonaty z moją matką, zrobił skok w bok z Copper. Swoją siostrą przyrodnią. - Na samą myśl zrobiło jej się niedobrze. - Po mieście krąży plotka, że przynajmniej jedno z trójki dzieci Copper, a może nawet wszystkie zostały spłodzone przez mojego ojca. - Caitlyn oparła się biodrami o parapet i próbowała wymazać z pamięci scenę, którą widziała kiedyś przez okno - cienie na trawie, sylwetki ukradkowych kochanków, miłosne jęki niesione wiatrem tarmoszącym trawę. - Myślę, że babka miała powód, żeby zwariować - powiedziała. - Najpierw zdradził ją mąż, a potem jedyny syn dopuścił się kazirodztwa. Często mówiła o „złej krwi”, przekleństwie naszej rodziny. - Co się z nią stało? Caitlyn zobaczyła w wyobraźni trumnę babki opuszczaną do grobu i przypomniała sobie niesamowite uczucie ulgi, które ją ogarnęło, gdy stała na cmentarzu, obejmując Kelly i nie roniąc ani jednej łzy. - Mieszkała w Oak Hill, tak nazywa się rodzinna posiadłość. To duży dom i jedna z niewielu plantacji znajdujących się w pobliżu Savannah. Wszyscy tam dorastaliśmy, babcia też tam z nami mieszkała. Umarła, gdy miałam pięć lat. W wigilię Bożego Narodzenia. W naszym domku łowieckim w Wirginii Zachodniej. - Chętnie by na tym zakończyła. Ale przecież nie po to tu przyszła. Skoro już zaufała nowemu terapeucie, po-winna otworzyć się przed nim do końca. - Doktorze Hunt, czasami mam kłopoty z pamięcią. - Adam, dobrze? Nie bądźmy tacy oficjalni. Będę się do ciebie zwracał Caitlyn, a ty do mnie Adamie, jeśli ci to nie przeszkadza. - W porządku. Adamie. - Przetestowała jak brzmi jego imię, uśmiechnęła się słabo i zdecydowała się mówić dalej, zanim emocje wymkną się jej spod kontroli. - Tak jak mówiłam, mam kłopoty z pamięcią. Są okresy, których nie tylko nie pamiętam wyraźnie, ale w ogóle nie pamiętam. Dziury w życiorysie. To irytujące, a właściwie przerażające. To... to zdecydowanie ponad moje siły. Głównie dlatego spotykałam się z Rebeką... z doktor Wade. - Wiem - powiedział z uprzejmym uśmiechem, który wydał jej się zaskakująco seksowny. - Przeczytałem o tym w jej notatkach. - Tak? - zapytała zdziwiona. - A powiedziałeś, że nie masz żadnych notatek. - Nie bądź podejrzliwa, nie bądź podejrzliwa, nie bądź tak cholernie podejrzliwa! Ten facet chce ci pomóc. - Musiałaś mnie źle zrozumieć. - Patrzył jej spokojnie prosto w oczy. - Powiedziałem, że nie ma żadnych notatek w komputerze. Pliki komputerowe, jeśli kiedykolwiek istniały, zostały skasowane. - To niemożliwe. Widziałam, jak prowadziła zapiski w komputerze... może nagrała je na dyskietki. - Nie znalazłem żadnych dyskietek. - Ale skoro chciała, żebyś zajął się jej pacjentami, to chyba powinna ci udostępnić wszystkie notatki. - Myślę, że masz rację. Może są gdzieś na dyskietkach. - Powiedział to swobodnie, ale 95 zauważyła, że zrobił się spięty. - Znalazłem jej odręczne notatki, ale niekompletne. - Dziwne. Wyglądała na bardzo skrupulatną... zawsze wszystko wyjaśniała i uściślała... - Zapytam ją o to. - Będzie do ciebie dzwonić? - Mam nadzieję - powiedział, ale przez jego oczy przemknął cień. Caitlyn wyczuła kłamstwo. Nagle zrobiło jej się nieswojo. Co o nim wiedziała? - Notatki są chaotyczne i chciałbym wyrobić sobie własne zdanie. - Położył notatnik na biurko, pochylił się do przodu, splecione ręce zwiesił między kolanami. Patrzył na nią przyjaźnie i uwodzicielsko. Znów ten problem. Zawsze pociągali ją mężczyźni wprost stworzeni do tego, by ją ranić. Tak było z Joshem Bandeaux. - Posłuchaj, Caitlyn, jeśli nie odpowiada ci to, co tutaj robimy, myślę, że powinienem skierować cię do kogoś innego. Może będziesz się czuła swobodniej z kobietą. - Dlaczego? - Bo przyzwyczaiłaś się do Rebeki. Nie, nie będzie zaczynać od nowa. To takie trudne. Zresztą, czy chciała się do tego przyznać, czy nie, lubiła Adama. Czuła się przy nim bezpiecznie i pewnie. Idiotyczne, bo na dobrą sprawę, co o nim wiedziała? Aby się uspokoić, spojrzała na dyplomy wiszące na ścianach. Musiał zauważyć niezdecydowanie w jej oczach. - Chciałbym wiedzieć, o czym chcesz rozmawiać, co uważasz za ważne. Wiele się wydarzyło od czasu, kiedy ostatni raz widziałaś się z doktor Wade. Miał rację. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak prawdziwe były jego słowa. - Ale jeśli chcesz spotykać się z kimś innym... - zaproponował. - Nie - powiedziała szybko. Kolejny nieznany psychoterapeuta mógł być przecież gorszy, dużo gorszy i co wtedy? Potem następny, a potem jeszcze jeden. Prawie rok zajęło jej znalezienie Rebeki. Zdecydowała się na nią, bo wyczuła w niej autentyczne ciepło i życzliwość. Od razu na wiązała się między nimi nić porozumienia. Teraz Caitlyn czuła coś w rodzaju przywiązania do Adama. Wytrzyma. Przynajmniej na razie. - Kontynuujmy - powiedziała. - Chcę zrzucić z siebie ten ciężar. - Jeśli jesteś pewna... - Jestem - powiedziała, ale było to bezczelne kłamstwo. Już niczego nie była pewna. Ani jednej cholernej rzeczy. - W porządku, więc opowiedz mi o swojej babce, Evelyn. Adam uśmiechnął się uspokajająco, spojrzał na zapiski i podniósł notatnik. - Wspomniałaś o niej i o swoich zanikach pamięci niemal jednym tchem. - Tak - przyznała. - Miałam zamiar powiedzieć, że choć czasami nie pamiętam wielu rzeczy, to noc, kiedy umarła babcia, na zawsze pozostanie mi w pamięci. Byłam z nią wtedy w pokoju i spałam w jej łóżku. Obudziłam się, a ona leżała z otwartymi oczami, lodowato zimna. Patrzyła na mnie. Wpadłam w szał, dziki szał. Wrzeszczałam, płakałam i waliłam w drzwi, ale jej pokój znajdował się nad garażem, z dala od innych pokojów. Nikt mnie nie słyszał. - Ścisnęło ją w gardle i głos jej się załamał, gdy przypomniała sobie, jak kuliła się w pobliżu szafy, ssąc kciuk. - Przez długi, długi czas nikt się nie zjawił. Rozdział 15 Ta cholerna sprawa... „cholerny” to nie jest przekleństwo, za które trzeba wrzucać forsę 96 do skarbonki - zastrzegła się Morrisette, zarzucając na ramię torebkę i pędząc schodami w dół. Reed szedł tuż przed nią. - Ta cholerna sprawa coraz bardziej się chrzani. - Zgadzam się. - Myślał dokładnie to samo. Zbyt wielu ludzi znało Josha Bandeaux. Zbyt wielu ludzi go nienawidziło. Zbyt wiele kobiet było z nim związanych. Zbyt wiele dowodów nie pasowało do siebie. Rozmawiał już z Diane Moses, ale miał się jeszcze z nią spotkać, żeby przeanalizować dowody, jakie jej zespół znalazł na miejscu zbrodni. Pchnął ramieniem drzwi na parking. Było późne popołudnie, cień budynku wydłużał się na mokrym od deszczu asfalcie i choć niedawno padało, temperatura wciąż przekraczała trzydzieści stopni. I ta przeklęta wilgoć w powietrzu. Zanim dotarł do samochodu, koszulę miał mokrą od potu. - Powiedz, czego się dowiedziałaś, ja poprowadzę. - Ja poprowadzę. Reed otworzył drzwi i posłał jej uśmiech. - Następnym razem, Andretti. Skrzywiła się lekko na to złośliwe porównanie do legendarnego rajdowca. - Trzymam cię za słowo. - Nie wątpię. - Przekręcił kluczyk, włączył wycieraczki, aby wytrzeć krople deszczu. Wyjechali z parkingu. Morrisette oparła się o drzwi. - Wiemy, że żona miała powody, żeby nienawidzić Bandeaux, ale facet miał jeszcze kilku innych wrogów. Ci, z którymi robił interesy, cały tłum jego byłych dziewczyn... - Spojrzał na nią. - Daj spokój, dobrze? Nie byłam jego dziewczyną. A Millie nie jest podejrzana. Boże, Reed, żałuję, że ci o tym powiedziałam! - I tak bym się dowiedział. - Jasne - powiedziała z sarkazmem - taki as jak ty! Reed skrzywił się. Sylvie Morrisette była jedną z niewielu osób w wydziale zabójstw, które wiedziały o jego spartaczonej robocie w San Francisco. - Czy wzywanie Boga zalicza się do przekleństw? - Po prostu modliłam się. - Nie wątpię. - Do diabła! Żałuję też, że powiedziałam ci o skarbonce. Jesteś gorszy od moich dzieciaków. - Czy to w ogóle możliwe? - Strasznie śmieszne. Mam świetne dzieciaki. - Jeszcze są małe. - A ty co o tym wiesz? - Prychnęła i przewróciła oczami. - Mam cholernie dość wszystkich tych pier... głupich glin w wydziale. Wszyscy mi mówią, jak wychowywać dzieci. Wielkie dzięki! Świetnie sobie z nimi radzę. - Skoro tak mówisz... - To świetne dzieciaki - powtórzyła. - Nie przeczę - powiedział z nadzieją, że jej gniew wkrótce minie. Mieli dzisiaj spędzić ze sobą w jednym samochodzie jeszcze sporo czasu, więc lepiej, żeby nie zaczynali od sprzeczki. Reed chciał sprawdzić jeszcze raz alibi kilku osób i zeznania świadków. Zaczną od Stanleya Huberta, sąsiada, który powiedział, że widział na podjeździe biały samochód. Potem może uda im się złapać Naomi Crisman, nieuchwytną dziewczynę Josha, i wreszcie powinni pojechać do Oak Hill, porozmawiać z Montgomerymi. Ciekawe, co oni mają do powiedzenia o człowieku, którego poślubiła Caitlyn. 97 Reed wiele sobie obiecywał po tych spotkaniach. - Wykluczyłeś już samobójstwo? - zapytała Morrisette, grzebiąc w torebce. - Właściwie tak. - Więc ten, kto go zabił, spartaczył robotę, próbując zatrzeć ślady? - Na to wygląda. - Reed skręcił w wąską uliczkę, przy której stał dom Bandeaux. Zaparkował przy krawężniku. - Ale pozory mogą mylić. - Wysiadł i skierował się w stronę domu Stanleya Huberta; Morrisette wygrzebała wreszcie z torebki wymiętą paczkę gumy do żucia i pospieszyła za nim. Ledwie nacisnął dzwonek, usłyszał zachrypnięte szczekanie. Drzwi otworzyły się szeroko. - Widziałem was przez okno - przyznał mężczyzna o wyprostowanej sylwetce. Pokazali mu odznaki. Obok stał najeżony, siwiejący buldog. - Szukamy Stanleya Huberta. - To go znaleźliście. Wchodźcie do środka. - Hubert miał koło osiemdziesiątki, nosił grube okulary, kapelusz panamę i prążkowany garnitur. Pies warknął chrapliwie i ponuro. - Spokój, General - rozkazał Hubert i dźgnął psa laską. - Nie zwracajcie na niego uwagi - zwrócił się do gości. - Zdenerwował się, że przerwaliście mu drzemkę. Chodźmy na we-randę. Tam porozmawiamy. Zagwizdał na psa i podpierając się laską, poprowadził ich do drzwi w głębi domu, niemal doszczętnie odrapanych z farby. Wyszli na werandę. Ogród był otoczony wysokim, dwumetrowym murem, porośniętym bluszczem. Z gałęzi ogromnego dębu w rogu ogrodu zwisały karmniki dla ptaków. - Siadajcie - poprosił Hubert i wszyscy usiedli wokół stołu ze szklanym blatem. Na gładkiej powierzchni wciąż leżało kilka kropel deszczu. - W czym mogę pomóc? Reed powiedział: - Chcemy jeszcze raz wysłuchać pańskich zeznań dotyczących piątkowej nocy. Hubert, szczęśliwy, że może opowiedzieć swoją historię, powtórzył wszystko słowo w słowo. Około jedenastej trzydzieści, po lokalnych wiadomościach, wyszedł z psem. Zobaczył białego lexusa; od razu rozpoznał markę, bo Caitlyn Bandeaux jeździła takim samochodem, jeszcze zanim się stąd wyprowadziła. Hubert stał na ulicy, paląc cygaro, i czekał, aż pies się załatwi. Nie widział wprawdzie kierowcy, ale gotów był przysiąc, że samochód był taki sam jak ten należący do żony Bandeaux, jeśli nie ten sam. - Przykro mi, że moje zeznania świadczą przeciwko niej - przyznał, sięgając do kieszeni po cygaro. - Lubię ją. To... udręczona kobieta, można tak powiedzieć, ale przyzwoita. Kiedy mieszkała tutaj, zawsze do mnie machała i uśmiechała się. A jak ona kochała tę dziewczynkę! Szkoda małej Jamie. - Hubert westchnął smutno. - Córeczka sklejała ich małżeństwo, ale w końcu i to nie wystarczyło. - Poprawił rondo kapelusza, zasłaniając się od słońca. - Nie rozumiem tego. Byłem żonaty przez czterdzieści lat, zanim Pan zabrał mi moją Aggie. Dałbym sobie uciąć prawą rękę, i pewnie lewą też, żeby przeżyć z nią jeszcze kilka lat, a dzisiaj... większość małżeństw od razu się rozlatuje. Szkoda, cholerna szkoda. - Odciął końcówkę cygara i się skrzywił. Reed dostrzegł kątem oka, jak czterokrotnie rozwiedziona Morrisette sztywnieje. - Czy kiedykolwiek rozmawiał pan z panem Bandeaux? - spytała, kryjąc irytację. - Czy myśli pan, że był w depresji? Hubert oburzył się. - To znaczy, czy myślę, że popełnił samobójstwo? Wątpię. Naprawdę wątpię. Różne 98 rzeczy się zdarzają, ale on nie wyglądał na człowieka, który chciałby ze sobą skończyć. Josh Bandeaux? Nie. Za bardzo mu zależało na życiu. - Sądzi pan, że żona mogłaby go zabić? - naciskała Morrisette. - Tego nie powiedziałem. - Ale tak pan uważa? Zmarszczył brwi, wpatrzony w czubek niezapalonego cygara. Pstryknął cienką złotą zapalniczką. - Nie, myślę, że nie. Ale... czasami... Człowiek doprowadzony do ostateczności może posunąć się do wszystkiego i zrobić coś, o co nikt by go nie podejrzewał. Widziałem to wiele razy. Byłem kiedyś wojskowym. Widziałem, jak z pozoru słabi mężczyźni pokonują niewyobrażalne przeszkody, a z kolei ci silni, ci twardziele załamują się w trudnych sytu-acjach. To cholernie trudno przewidzieć. Hubert razem z prychającym buldogiem odprowadził ich do drzwi. Obiecał zadzwonić na policję, jeśli jeszcze coś sobie przypomni. - Więc Caitlyn tu była - mruknęła Morrisette, żując w zamyśleniu gumę. - Tylko nic nie pamięta. - Na to wygląda. - Jak dla mnie to zbyt słaba i zbyt wygodna wymówka. Reed, chcąc nie chcąc, musiał się z nią zgodzić. Myślał podobnie. Przeszli przez żelazną furtkę prowadzącą do domu Bandeaux. Żółta taśma została już zdjęta, a przed garażem stał srebrny jaguar. - Ktoś jest w środku - zauważyła Morrisette. Nagle frontowe drzwi otwarły się z hukiem. Po schodach zbiegła dziewczyna w rozwianej sukience, z włosami w nieładzie i zmartwioną miną. Naomi Crisman. Omal nie wpadła na Morrisette. - Och! - Zatrzymała się gwałtownie. - Przepraszam, nie zauważyłam pani... - Spostrzegłszy, że są z policji, natychmiast zmarszczyła pięknie zarysowane brwi i nachmurzyła się. - Detektyw Reed. Skinęła głową i poprawiła pasek torebki, starając się opanować. - Czy mogę coś dla pana zrobić? - Proszę odpowiedzieć na kilka pytań. - Myślałam, że mamy to już za sobą. - Chcę tylko jeszcze coś sprawdzić. - Reed posłał jej obezwładniający uśmiech. - Czy możemy porozmawiać w środku? Naomi ostentacyjnie spojrzała na zegarek i zawróciła do drzwi, już bez tej energii, z jaką kilka minut temu wybiegła. - Ciarki mnie przechodzą, gdy jestem w tym domu - przyznała, prowadząc ich do przytulnego pokoju naprzeciw gabinetu Josha. Naomi Crisman miała idealną figurę, duży biust, szczupłą talię i ładnie zaokrąglone biodra. Zadbana, modnie ostrzyżona miała na sobie różową sukienkę i sandały na diabelnie wysokich obcasach. Nie był to strój pogrążonej w żałobie narzeczonej. Najwyraźniej Naomi nie oglądała się wstecz i żyła dalej własnym życiem. Gdy weszli do pokoju, wskazała im dwa krzesła obite materiałem w kolorze szałwii. Stanęła w drzwiach na korytarz, założyła ręce na piersi i zacisnęła usta z irytacji. - Odpowiedziałam już na setki pytań - warknęła, gdy Reed wyjął swój notatnik, a Morrisette włączyła magnetofon i postawiła go na stole. 99 - Wiem, ale będzie ich jeszcze kilka. Żeby wyjaśnić pewne sprawy - powiedział Reed. - Zacznijmy od żony pani narzeczonego. - Której? - Tej, z którą wciąż był żonaty, Caitlyn Montgomery. - A, o nią chodzi. - Naomi prychnęła niecierpliwie. - To wariatka. - Dlaczego tak pani sądzi? - Bo jest szalona. Nie ma wątpliwości. Dajcie spokój, przecież wiecie. - Przewróciła oczami. - Sprawdźcie w miejscowych szpitalach. Josh mówił, że kilka razy lądowała na oddziale psychiatrycznym. Przynajmniej raz, może nawet kilka razy, próbowała popełnić samobójstwo. A kiedy już się wydawało, że jej się poprawia, no, wiecie, psychicznie - nie wiem, czy to w ogóle możliwe, nie znam się - za każdym razem choroba wracała. Przegrana sprawa. Wariatem jest się całe życie. - A co pani wie o jej stosunkach z denatem? - Denatem? Na miłość boską, czy to jakiś kiepski dramat sądowy? Denat! Joshowi by się spodobało. - Na sekundę złagodniała, a przez jej twarz przemknął cień smutku, tak jakby naprawdę obeszła ją śmierć Josha Bandeaux. - Ich stosunki nie były najlepsze. Rozwodził się z nią i chciał ją oskarżyć o spowodowanie śmierci ich dziecka, więc jakie mogły być? - Przewróciła oczami, jakby mówiła do głupków. Reed starał się zachować spokój, ale czuł, jak z każdym jej sarkastycznym słowem narasta wzburzenie Sylvie. Był zadowolony z tyrady Naomi, lubił takie spontaniczne wypowiedzi. Doświadczenie nauczyło go, że ludzie potrafią wtedy więcej powiedzieć, czasem niechcący. - Czy mieliście się pobrać? - Oczywiście! A jak pan myśli, dlaczego była taka wkurzona? - Wciąż go kochała? - A kto ją tam wie? Może i tak. Jej spytajcie. - Naomi uśmiechnęła się nieznacznie. - Wiele kobiet go kochało. - Spojrzała na Morrisette, a Reed poczuł wyraźnie, jak w jego partnerce wzbiera złość. - Gdzie pani była w noc jego śmierci? - Głos Morrisette brzmiał spokojnie. - Już mówiłam. Byłam u przyjaciół na wyspie. - Na wyspie St. Simons? - Tak. Mają tam dom. Trochę za dużo wypiłam, nie chciałam ryzykować i wracać samochodem, więc przenocowałam w ich pokoju gościnnym. - I może pani udowodnić, że spędziła tam całą noc? - O Boże, tak! Wydawało mi się, że już to wyjaśniłam. Nazywają się Chris i Frannie Heffinger. Mogę wam podać numer telefonu, jeśli chcecie. - Przyjrzała im się uważnie. - Czy ja potrzebuję adwokata, czy jak? Jestem podejrzana? - Po prostu próbujemy się dowiedzieć, co się stało. - To aresztujcie Caitlyn. Wszyscy wiemy, że ona to zrobiła. Wciąż ma klucze do tego domu, na miłość boską, Josh chciał się z nią rozwieść. Już wam mówiłam, że jest psychiczna. Naprawdę, to żadna filozofia domyślić się, co tu naprawdę zaszło. Morrisette prawie uniosła się na krześle. - A co pani wie o filozofii? - Skończyliśmy? Naprawdę jestem umówiona. I, wiecie, właśnie się stąd wyprowadzam. To miejsce mnie przeraża. Gdy pomyślę o Joshu... zamordowanym w tamtym pokoju... - Wskazała głową na gabinet i nerwowo podrapała się po szyi. - Nie, nie mogę...

Posted in: Bez kategorii Tagged: suchy chleb dla psa, mąż torbickiej, wielkanocne przepisy magdy gessler,

Najczęściej czytane:

- II właśnie to jest w nich ujmujące. W moim życiu

wszystko jest uporządkowane i przewidywalne, z wyjątkiem dzieci. To ogromny plus i duża przyjemność. Pia przyznała mu rację, ale w głębi duszy wątpiła, czy ... [Read more...]

kieliszek na stoliku.

- Jednak musisz przyznać, że to wszystko zmieniło się, gdy przyjechali do ciebie twoi siostrzeńcy - powiedziała cicho. ... [Read more...]

telefonu. Lucy miała rację. Trzeba było zabrać ze sobą komórkę.

– Wiesz, że mam rację – ciągnął senator. – Tak – przyznał Sebastian. – Wiem. – Pamiętaj też, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo fizyczne. ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 hotel.wolomin.pl

WordPress Theme by ThemeTaste