Czcigodny ojciec spacerował niecierpliwie pod gankiem komnat przeorskich, ubrany w
stary, prastary nawet habit, nie wiadomo dlaczego podwinięty prawie do pasa, tak że widać było wysokie, brudne buty, i wymachiwał zegarkiem – ogromną cebulą. – A, prokurator! – zawołał, zobaczywszy Berdyczowskiego. – Trzy minuty po drugiej. Czekać na siebie pan daje? Nie za wiele zuchwałości? Zamiast odpowiedzi i także bez powitania Matwiej Bencjonowicz pokazał palcem wielki zegar zdobiący wspaniałą dzwonnicę i – jak wszystko wskazywało – niedawno zainstalowany. Jego duża wskazówka dopiero zamierzała dotrzeć do dwunastki. W tej samej chwili, jak na zamówienie, zabrzmiały kuranty – jednym słowem, wyszło efektownie. – Nie mam czasu na gadaninę, kłopotów mi nie brakuje! – z jeszcze większą złością ryknął Witalis. – Po drodze porozmawiamy. O, tam. – Pokazał na szopę z drewnianych bali, stojącą nieopodal, za murem klasztornym. – Stary chlew rozbieramy, nowy będziemy stawiać. W ten sposób wyjaśniły się i podwinięty habit, i botforty. Audiencja odbywała się na podwórku bydlęcym, gdzie błota i brudu było po kostki – Matwiej Bencjonowicz natychmiast zabrudził sobie sztyblety i spodnie. Mnisi zdzierali bosakami dranice z dachu szopy, przeor zaś kierował pracą, tak że podprokurator przedstawiał istotę sprawy przy akompaniamencie trzasku, łoskotu i krzyków, a Witalis, jak się zdaje, w ogóle niezbyt go słuchał. Już tego było dość, by archimandryta nie spodobał się Berdyczowskiemu, ale wkrótce ujawniła się jeszcze jedna okoliczność, która początkową antypatię doprowadziła do najwyższego stopnia. Uważnym wzrokiem, który pan Matwiej aż nazbyt dobrze znał i rozumiał, przeor przyjrzał się haczykowatemu nosowi wysłannika z Zawołżska, chrząstkowatym uszom, niesłowiańskiej czerni rzednących włosów – i twarz obserwatora przybrała szczególny wyraz, pełen obrzydzenia. Wysłuchawszy wiadomości o dochodzeniu w sprawie samobójstwa i o zaniepokojeniu władz gubernialnych nowoararackimi cudami, archimandryta powiedział pochmurnie: – Człowiek ze mnie bezpośredni. Pisz pan potem donosy, jakie tylko chcesz, mnie to nie nowina. Ale swojego długiego nosa w nasze kościelne sprawy proszę mi nie wsuwać. Samobójstwo – niech tam. Grzeb pan w tym paskudztwie, ile chcesz. Reszta to sprawy nie na pańską głowę. – To znaczy... jak to? – Podprokuratora aż zatkało z oburzenia. – Z jakiej racji ojciec mi nakazuje, czym mam... – Z takiej – przerwał mu ojciec Witalis – że tu, na wyspach, ja wszystkim rządzę i odpowiadam za wszystko także ja. Tym bardziej w sprawach tyczących się ducha. Do takich materii narodowość pańska nie pasuje. I uważam za afront ze strony zwierzchności, że takiego śledczego przysłała do Araratu. Tu potrzebne jest serce wrażliwe, swoje, wiary pełne, a nie... Przeor nie dokończył i splunął. To było najbardziej obraźliwe. Berdyczowski zobaczył, że zanosi się na regularny skandal, i powstrzymał się, by na grubiaństwo nie odpowiedzieć grubiaństwem. – Po pierwsze, święty ojcze, proszę mi pozwolić przypomnieć słowa świętego Pawła, że nie ma ani Żyda, ani Greka i wszyscy jesteśmy jednym w Chrystusie – powiedział cicho. – A po drugie, jestem tak samo prawosławny jak ojciec. I tak mu się to powiedziało godnie, spokojnie (choć w środku, oczywiście, wszystko w nim dygotało i klekotało), że Matwiej Bencjonowicz sam się sobą zachwycił. Ale czy godnością można się przebić do głowy zezwierzęconego judofoba? – Naszą rosyjską wiarę tylko Rosjanin do samego rdzenia zrozumieć i przyjąć zdoła – wycedził, krzywiąc wargi, ojciec Witalis. – A już prawosławie to na pewno nie na umysł ani serce judejskiej zarozumiałości i pewności siebie. Precz, precz z waszymi pazurami od rosyjskich świętości! Co zaś do ochrzczenia pańskiego, to lud nasz tak o tym mówi: Żyda ochrzcić to jak złodziejowi odpuścić. Z tymi słowy archimandryta odwrócił się od urzędnika plecami i chlupocząc błockiem, ukrył się w burzonym chlewie – wysoki, czarny, prosty jak żerdź. Berdyczowski zaś, kipiąc z wściekłości, poszedł precz z klasztoru. Ponieważ ta krótka rozmowa nie trwała nawet dziesięciu minut, do następnego spotkania