liberalnych gazet moskiewskich artykułu o nowoararackich cudach i złej sławie rubieżnej
pustelni. Nic, tylko doniósł jakiś pielgrzym. Pierwszy raz w klasztornym sklepiku nie wykupiono różańców, wyrżniętych przez świętych pustelników. Ojciec Witalis kazał urządzić wyprzedaż, cenę obniżono najpierw do dziewięciu rubli dziewięćdziesięciu dziewięciu kopiejek, potem nawet do czterech dziewięćdziesięciu dziewięciu. Dopiero wtedy różańce wykupiono, a i to nie wszystkie. To był zły znak. W mieście mówiło się już otwarcie, że pustelnia to teraz miejsce nieszczęśliwe, nieczyste, że trzeba ją na pewien czas zamknąć, zakazać wstępu na Wyspę Rubieżną przynajmniej na rok i przekonać się, czy święty Wasilisk się nie uspokoi. Co prawda Orędownik nawet bez tego jakby się uspokoił: po wodzie więcej nie chodził, nikogo w mieście nie straszył, ale może dlatego, że noce były stale ciemne, bezksiężycowe. Co do pani Lisicynej, to w tym okresie ciszy była prawie cały czas pogrążona w głębokiej zadumie i na ogół nic nie robiła. Rankami długo oglądała okaleczoną twarz w lustrze i odnotowywała zmiany barwy krwiaka. Bodajże tylko tym różniły się kolejne, kubek w kubek do siebie podobne dni. Sama tak właśnie je określała, od koloru siniaka. Przyjmijmy, że pierwszy ze spokojnych dni – ten, co nastąpił po nocy, podczas której najpierw omal jej nie utopiono, a potem omal nie pohańbiono – nie liczy się, że go, można powiedzieć, nie było. Po wannie, masażu i kojącym nerwy zastrzyku cierpiętnica przespała prawie całą dobę i do pensjonatu wróciła dopiero następnego ranka, odświeżona i silniejsza. Popatrzyła w lustro przy toaletce. Zobaczyła, że piętno na twarzy nie jest już purpurowobłękitne, tylko po prostu błękitne. Tak też nazwała cały ten dzień. „Błękitnego” dnia po południu przebrała się w pawilonie w strój nowicjusza (który wraz z innymi rzeczami szczęśliwie przeleżał na podłodze od przedwczorajszego dnia), co chwila mimo woli oglądając się na posępne sylwety automatów. Stąd chudziutki, niewysoki mniszek udał się na Mierzeję Postną, żeby czekać na przewodnika. Brat Kleopa pojawił się punktualnie, równo o trzeciej, i zobaczywszy Pelagiusza, bardzo się ucieszył – nie tyle na widok samego nowicjusza, ile ze spodziewanego bakszyszu. Spytał rzeczowo: – No co, popłyniesz dzisiaj czy jak? Ręka ciągle boli. – I mrugnął. Dostał rubelka, opowiedział, jak wczoraj rano odwoził starca Hilariusza na Rubieżną, jak dwóch pustelników powitało nowego pobratymca: jeden bez słowa go pocałował, to znaczy właściwie tknął kapturem w kaptur, a schiigumen głośno oznajmił: „Twoje są niebiosa, Teognosta”. – Dlaczego Teognosta? – zdziwił się Pelagiusz. – Przecież święty starzec nazywa się Hilariusz. – Sam żem zrazu nie wyrozumiał. Myślałem sobie, Izrael całkiem już sił się wyzbył, imiona mu się mylą. To jego współpustelników tak nazywali, Teognost i Dawid. Ale kiedym ojcu ekonomowi słowa igumena pustelni przekazał, z tym, co żem sobie pomyślał, ten mnie za brak szacunku zrugał i sens wyłożył. Pierwsze trzy słowa – „Twoje są niebiosa” – regulaminowe są, z Etanowego psalmu, zapowiadają królestwo niebieskie. Tak przełożony zawsze nowego pustelnika spotykać powinien. A ostatnie słowo – dowolne, od siebie, dla monasterskich uszu przeznaczone. Powiedział ojciec ekonom, że starzec zawiadamia nas, kto z braci do nieba poszedł. Nie Dawid, znaczy się, tylko Teognost. Pelagiusz zastanawiał się przez chwilę. – Ojcze, ty przecież już dawno za łódkarza tu jesteś. I poprzedniego pustelnika też, myślę sobie, na wyspę woziłeś? – Na Wielkanoc, starca Dawida. A przedtem, zeszłego roku na Zaśnięcie, starca Teognosta. A jeszcze wcześniej starca Amfilochiusza, przedtem Geroncjusza... A może, czekaj, czekaj, Agapita? Nie, Geroncjusza... Wielu ich, orędowników naszych, przeprawiłem, wszystkich człowiek nie spamięta. – To znaczy, że igumen pewnie za każdym razem nowego starca tak witał, o zmarłym oznajmiając. Tyś, ojcze, po prostu zapomniał. – Niczego nie zapomniałem! – rozeźlił się brat Kleopa. – „Twoje są niebiosa” pamiętam, było. A imienia nigdy nie wymieniał. To już potem wedle wszystkich okoliczności się wyjaśnia, kto z pokutników duszę Panu Bogu oddał. Dla nas, żywych, oni i tak już